Chyba każdy rider Enduro łapie zaciesz na facjacie, kiedy tylko zobaczy strumyk, potok, czy też rzekę, z którą trzeba się będzie zmierzyć. Nie chcę poddawać tego faktu jakiejś szczegółowej analizie, dlaczego tak bardzo większość z nas to kręci, ale jedno jest pewne – woda (w różnym wydaniu) stanowi nieodłączny element niemalże każdej wyprawy. Jest też chlebem powszednim podczas wszystkich zawodów z serii Hard Enduro, jednak jak się równie często okazuje, jej nadmiar jest dla ridera – a w szczególności dla jego maszyny – jak wyrok. Chyba wszyscy pamiętają obrazki z Romaniacsa bodajże 2014, kiedy to Jonny Walker w jednym z potoków utopił swojego KTM (później go odratował!), czy też Hell’s Gate 2015, podczas którego Jarvis nie złapał gruntu pod stopami w efekcie czego jego TE 300 dała nura albo obrazki z Hare Scramble 2013, gdzie intensywne opady śniegu i deszczu zamieniły miejsce startu w park wody. Ja sam ostatnio także o mały włos nie utopiłem Katie M. w jednej z rzek i wtedy zdałem sobie sprawę, że koniecznie muszę poruszyć ten temat w kolejnym wpisie na blogu. Zatem do dzieła! Co robić po utopieniu fury?
